Często są tu przedstawiane przykłady z innych miast. Zazwyczaj takie, których Warszawa może tylko pozazdrościć. Rośnie w nas uczucie, generalnie rzecz biorąc zresztą słuszne, że jest u nas źle. To, co zobaczyłem w Jakaterynburgu, uświadomiło mi jednak, że może być znacznie gorzej. Jest to miasto nieco mniejsze od Warszawy, lecz porównywalne, liczy około półtora miliona mieszkańców. Leży w samym środku Uralu: w Azji, ale tuż przy granicy Europy i w środku państwa, które uważa się za europejskie. Centrum wygląda zresztą jak światowa metropolia, w znacznej mierze w budowie, ale i tak imponująco.

Oglądając miasto na planie lub z lotu ptaka może się wydawać, że wszystko wygląda tam normalnie. Regularna sieć ulic, szerokie trasy przelotowe, w centrum długi deptak, bulwary nad jeziorem i rzeką. Z bliska uderzają jednak różnice. Oznakowane przejścia i odrębne światła dla pieszych są, szczególnie poza ścisłym centrum, rzadkością. W bocznych uliczkach często nie ma w ogóle chodnika albo jest tylko na niektórych odcinkach. Piesi mają więc do wyboru drogę wśród samochodów lub w błocie. W praktyce tego ostatniego nie da się uniknąć, nawet idąc głównymi arteriami. Gdy kawałek ulicy jest remoncie, a buduje się tam dużo, nikt nie zaprząta sobie głowy tymczasową organizacją ruchu pieszych. Ludzie brną przez hałdy piachu i żwiru, przeskakują doły, przechodzą co kilkaset metrów na drugą stronę ulicy.

Komunikacja zbiorowa jest dobrze rozwinięta. Istnieje nawet jedna linia metra, ma dopiero kilka stacji, ale trwa już budowa następnych. Tramwajów i trolejbusów jest stosunkowo mało, autobusów trochę więcej, ale najbardziej popularne są „marszrutki” – kilkunastoosobowe, zwykle zdezelowane busy. Jedyną formą opłaty za przejazd jest gotówka wręczana podczas jazdy. Nie widziałem w mieście żadnych buspasów. Jedynie tramwaje mają szanse przebijać się szybciej przez korki, ale dość często się psują, paraliżując ruch na całych liniach. Głównym środkiem lokomocji i zarazem najbardziej upragnionym pozostaje własny samochód. Miasto jest więc totalnie zakorkowane. W godzinach szczytu nawet małe, osiedlowe uliczki są nabite na sztywno. Na odcinku kilku kilometrów jazda samochodem zajmuje tyle samo czasu, co przejście pieszo. Różnica jest więc w zasadzie jedynie taka, że nie ma się ubłoconych butów.

Rowerzystów widuje się rzadziej, niż w Warszawie. Niemal zawsze jadą chodnikiem. Trudno się temu dziwić: jeśli jest korek, czyli przez większą część dnia, na ulicy nie ma miejsca. Kierowcy nie przejmują się pasami ruchu czy sporadycznym oznakowaniem poziomym, każdy kawałek asfaltu zostaje natychmiast zastawiony. A jeśli się już na ulicy przerzedzi, to każdy wciska gaz do dechy. Jezdnia nie jest miejscem spotkania ludzi, którzy siedzą za kierownicą. Zachowanie uczestników ruchu przywodzi na myśl raczej dżunglę, w której wszyscy nie zważając na innych pędzą w jakimś opętanym wyścigu. Być może byli wśród nich także cykliści i po prostu już ich nie ma... Natomiast jazda chodnikiem to swoisty tor przeszkód. Przemierzając miasto tam i z powrotem przez kilka dni zauważyłem jeden obniżony do około 5 cm krawężnik. Zazwyczaj mają one 25-20 cm, ale widziałem i dwukrotnie wyższy.

Ścieżek rowerowych nie ma oczywiście żadnych. Widoczny na zdjęciu stojak rowerowy o dość oryginalnej konstrukcji, który spotkałem w kilku punktach miasta, to cała tamtejsza infrastruktura rowerowa. Nie ma również tzw. niewidzialnej, czyli stref uspokojonego ruchu, przejazdów na końcu ślepych uliczek itp.

Nie spotkałem nie tylko żadnego progu spowalniającego, ale nawet żadnego ograniczenia prędkości do 30 lub 40 km/h. Z jednym wyjątkiem: taki znak stał na wychodzącej z miasta trasie szybkiego ruchu, w miejscu zwężenia do jednego pasa, strzeżonego przez wojskowy patrol i niewielki bunkier.

Piesi i rowerzyści jeszcze jakoś dają sobie radę, ale dla osoby na wózku inwalidzkim po prostu nie ma tam miejsca. Bez pomocy innych, i to raczej wyposażonych w samochód, nie oddali się od domu więcej niż kilkaset metrów. Nie wejdzie niemal nigdzie do środka. Wszędzie schody: w muzeum, w instytucie Rosyjskiej Akademii Nauk, w cerkwi, w większości sklepów, restauracji, stołówek. Jedyną windę dla niepełnosprawnych widziałem na nowiutkim lotnisku, oddanym do użytku w zeszłym roku. Tam wszystko (no, prawie wszystko, procedura uiszczania opłaty za parking była taka, że robiły się tam kolejki nawet o drugiej w nocy) wyglądało po europejsku. Zupełnie jak centrum miasta oglądane z odpowiedniej odległości.

Warszawa w porównaniu z Jekaterynburgiem to nowoczesna metropolia, także z punktu widzenia rowerzysty lub pieszego. Szkoda tylko, że trzeba szukać tak daleko, żeby na myśl o stolicy nie oblewać się rumieńcem wstydu.