Zastanawiam się czasem, jak radziły by sobie służby miejskie bez ścieżek rowerowych. O każdej porze roku znajdują bowiem pretekst, by zajmować drogę należną rowerzystom pod przechowywanie tego, co akurat "musi" gdzieś przeleżeć.

Zimą na ścieżkach zalegają sterty śniegu i pośniegowego błota.

Jest to też świetne miejsce na ustawienie skrzynek z piaskiem do posypywania oblodzonych chodników.

Od dawna też wiadomo w Warszawie, że toaleta Toi Toi najlepiej stoi właśnie przy ścieżce rowerowej. Oczywiście z drzwiami otwieranymi na stronę ścieżki.

A teraz, latem, trafiają się takie gratki jak zrzucenia przy ścieżce stert ściętych gałęzi. Przynajmniej na kilka dni - jak to ostatnio miało miejsce na ul. Podleśnej.

Próbując je ominąć pomyślałam czy w ZOM nie wiedzą, że gałęzie nie muszą schnąć jak siano i można je zabrać od razu? Albo przynajmniej składować nie utrudniając poruszania się po drodze? I w czym rowerzysta jest gorszy od pieszego lub kierowcy? Dlaczego gałęzie nie wystają ponad metr na jezdnie lub na chodnik tylko właśnie na ścieżkę? Czyżby ktoś porównał szerokość samochodu, pieszego i roweru i wyszło, że rower najwęższy to się jakoś zmieści?

Przychodzi mi jeszcze jedna refleksja: a może to czerwień pasa drogi rowerowej działa tak przyciągająco, że pracownicy ZOM zwyczajnie nie mogą mu się oprzeć?

(nazwisko do wiadomości redakcji)

Od redakcji

Choć na ul. Podleśnej gałęzie już ze ścieżki sprzątnięto, dziękujemy za cenne refleksje i jak najbardziej trafne uogólnienie. Próbujmy więc razem przeciwdziałać tym zjawiskom [zobacz >>>].